środa, 30 grudnia 2015

Rok 2015 przechodzi do historii.... ciekawe co przyniesie 2016???


               Koniec roku to zawsze czas podsumowań i przemyśleń. Czasem wśród życzeń noworocznych można usłyszeć - "oby następny rok nie był gorszy od poprzedniego" - my mamy za sobą najgorszy rok naszego życia - więc teraz może być już tylko lepiej :-).
Jako, że przez większość swojego życia byłam optymistką - i mam nadzieję, że kiedyś to wróci, poza tym kto by chciał czytać o pracy -  skupię się tylko na tym co dobre i miłe, czyli bieganie i góry oczywiście nieodłącznie związane z psami :-).
               Zaczniemy od gór - naszej pasji do chodzenia po nich w towarzystwie "czterołapa", czyli nasz rekreacyjny dogtrekking. Generalnie z psami po górach chodzimy od dziecka...niestety to już bardzo długo - początki wypraw w góry z naszymi jamniczkami zaczęły się w czasach (koniec lat 80-tych), w których nikt nie wiedział co to dogtrekking - po prostu  jadąc w góry Korcia i Mimi jechały razem z nami :-). Z obecnym naszym psem Uzim bardzo dużo chodzimy po górach, ale nie startujemy w żadnych zawodach - dlaczego? Powodów jest kilka - Jak chcemy się sprawdzić rywalizujemy w "ludzkich" zawodach - jeżeli ambicja nas poniesie to uszczerbku doznamy tylko my, a nie istota, która nam ufa. Dogtrekking traktujemy jako relaks - zero presji czasu czy trasy - idziemy jak chcemy i gdzie chcemy - tylko my, Uzi i góry. W związku z tym, że w górach też trenujemy taka wyprawa daje nam możliwość napawania się pięknem gór bez "straty" rozgrzewki ;-). Większość zawodów odbywa się w porze roku nie nadającej się na zbyt duży wysiłek fizyczny dla psów, które są bardzo wrażliwe na przegrzanie - jakoś nie wyobrażam sobie marszu po górach z psem (szczególnie rasy syberian husky), gdy temperatura w cieniu sięga + 30 stopni. Bez urazy dla wszystkich organizatorów, ale lato to kiepski czas na zawody dogtrekkingowe - owszem dla ludzi super, ale tu najważniejsze powinny być psy. Mimo to, że niektórzy powiedzą "co oni wiedzą" nie brali udziału w zawodach - chętnie dzielimy się naszym doświadczeniem - stąd pomysł, aby razem z Andrzejem i Olimpią Kłosińskimi stworzyć Kurs Dogtrekking Rekreacyjny - takie połączenie wiedzy behawiorysty z praktyką "łazikowania" z psem. Wbrew pozorom taka forma wymaga dużo większego doświadczenia  i wiedzy niż ten "zorganizowany". Choćby dlatego, że jesteśmy zdani sami na siebie - żaden organizator czy współuczestnik nie udzieli nam wsparcia i nie powie jakie jest wyposażenie obowiązkowe.
               W tym roku udało się trochę pochodzić po górach - poniżej kilka fotek z naszych wypraw.
 Marzec trasa na Turbacza od Nowego Targu


 Wypad na Przełęcz Knurowską - przełom marca i kwietnia - to tu nasze drogi skrzyżowały się  z młodym niedźwiedziem :-)

Kwiecień na Lubaniu




Cała drużyna na majowym wypadzie na Mogielicę






Beskid Wyspowy - lipcowe popołudnie - szybki wypad na borówki - ja zbieram Uzi wypoczywa :-)

Kilka zdjęć z wakacji w Zdyni (Beskid Niski)

Listopadowy wypad w Beskid Niski - nasze jesienne zbiory (rydze zakisiłam - żur na nich palce lizać - niedługo pojawi się przepis)


Cudowny szlak z Koniecznej do Radocyny - pusty, zarośnięty i ta mgła - cóż więcej do szczęścia potrzeba?

 Uzik na cmentarzu w Radocynie - jednej z "nieistniejących" wsi oraz poprawiająca morale gorąca herbatka.

 
    2015 rok to też oczywiście nasze bieganie i to samodzielne, i to z Uzim. Ze względu na to, że nasz futrzak ma już 12 lat i spory "przebieg" - jego treningi biegowe są typowo "seniorskie" - więcej o tym  przy pierwszym wpisie z serii - "Husky na emeryturze".

               Bieganie nasze ludzkie to w tym roku nic imponującego, jeżeli chodzi o ilość startów - dla niektórych z wiadomych powodów, morale w drużynie "Canislandiateam" sięgnęło dna. Zbyszek postanowił w ogóle nie startować - na szczęście przeszło mu :-) - jak ja bym sobie poradziła bez mojego rodzinnego sprintera. U mnie też dość kiepsko, ale w końcu okazało się, że kilka startów zostało zaliczonych - choć w różnym składzie. Rok mieliśmy zacząć od debiutu w Cracovia Maratonie. Już pod koniec grudnia 2014 roku zaczęliśmy intensywne treningi, które po miesiącu zostały brutalnie przerwane. I tu nasze bieganie przestało istnieć, aż do kwietnia nie biegaliśmy właściwie w ogóle - tyle co krótkie trasy obowiązkowe dla Uzika. I tak zbliżał się 19 kwietnia, czyli dzień startu w maratonie - pytanie - biegniemy czy nie? Zbyszek miał łatwo - problemy zdrowotne wykluczyły go z biegu. A ja doszłam do wniosku co mi szkodzi. Plan dobiec do mety -  czas około 4 i pół godziny byłby miłym akcentem. Nie wiem jak ja to zrobiłam - 4 miesiące bez treningów, kiepskie odżywianie, stres - czas 3:46:41. Szczęście początkującej, albo trening jest przereklamowany, a liczy się motywacja?? Ja chciałam przebiec maraton dla Mamy, która była naszym najwierniejszym kibicem i udało się.
14 PKO CRACOVIA MARATON

To był  jakiś punkt zwrotny i zaczęliśmy więcej trenować.


10 maj II Bieg Pszczelim Szlakiem - startuje tylko Zbyszek
- my z Uzim robimy jako kibice i zaplecze techniczne (relacja http://zabieganezycie.blogspot.com/2015/05/z-buta-lesny-bieg-pszczelim-szlakiem.html )


Zbyszek biegł, a Uzi pije ;-)



20 czerwca - Bieg Wierchami Rytro - 30 km - startujemy obydwoje - pierwszy start w biegu górskim na dystansie dłuższym niż półmaraton (relacja http://zabieganezycie.blogspot.com/2015/06/z-buta-ii-bieg-wierchami-rytro.html).






5 wrzesień - Gorce Maraton - mój debiut w maratonie górskim - udało się przebiegłam i przeżyłam :-). Potwierdziłam też fakt, że bułka i banan to podstawa sukcesu nie tylko w skokach ;-).
Na trasie :-)

4 październik Bieg Trzech Kopców - znów startujemy całą dwu osobową drużyną.

8 listopad Icebug summertrail w Kluszkowcach - bieg letni, który z przyczyn technicznych odbył się jesienią ;-). Startowaliśmy obydwoje - chyba nasze najtrudniejsze 15 km po górach. Trasa niesamowicie wymagająca - ostre podbiegi strumieniami, zbiegi dawnymi tzw. spustami drewna - rewelacja. Bieg ten jest nietypowy - są dwie klasyfikacje. Jedna to typowy bieg anglosaski - czyli w górę i w dół. Ale oprócz tego odbywają się Mistrzostwa Polski w Zbieganiu górskim - czyli z górki na pazurki kto szybciej :-). Miałam tu nie lada wyzwanie obronić brązowy medal z zeszłego roku - udało się z nawiązką - było srebro i dodatkowo 3 miejsce w całym biegu. Czego nie udałoby mi się osiągnąć bez mojego prywatnego pacemakera czyli "zająca". Zbyszek ostro nadawał tempo co przypłacił bolesną kontuzją - pęcherze na obu nogach tak gigantyczne, że jeszcze takich nie widziałam.


31 grudzień jak zawsze na koniec sezonu będzie Krakowski Bieg Sylwestrowy.

Tyle w temacie startów jak widać bez szaleństwa. Trzy pozytywy - wróciliśmy do biegania, Zbyszek do startów, mnie udało się pobiec 3 długie biegi :-).

               Biegowe plany na 2016 rok - od 4 stycznia wracamy do ostrych treningów, żeby przygotować Zbyszka do debiutu na maratońskim dystansie i mnie do kilku startów w górskich biegach na długim dystansie (w tym debiut na 50 km).

Co tydzień będziemy zdawać relację z naszych treningów. Nie jesteśmy trenerami, więc nie będziemy Wam mówić jak należy trenować to będą nasze doświadczenia i przemyślenia, ale może komuś pomogą. Przede wszystkim to zmagania z "chochlikiem" w głowie Zbyszka, który mu podpowiada, że nie da rady oraz z moim wyzwaniem 2 maratony (w tym jeden górski) w ciągu 3 tygodni oraz pierwszą "50" :-). Czyli trening duszy i ciała.

Mam nadzieję, że będziecie nam kibicować i trzymać za nas kciuki :-).



              

poniedziałek, 28 grudnia 2015

SYLWESTER...... trudny czas dla wszystkich zwierząt!!!!!



          Już za kilka dni będziemy żegnać stary, a witać Nowy Rok. Większość już od dawna planuje bale, stroje i dobrą zabawę. To w końcu czas radości, ale niestety nie dla wszystkich. Psy, które mają fobię dźwiękową oraz ich opiekunowie przeżywają wówczas koszmar. Z doświadczenia behawiorysty wiem, że jest to jeden z trudniejszych do pozbycia się psich lęków. Dlaczego tak jest - powodów jest kilka. Po pierwsze strach przed głośnymi dźwiękami jest naturalnym zachowaniem wszystkich zwierząt - głośny dźwięk sygnalizuje zbliżające się zagrożenie, więc należy na nie zareagować. Stąd dużo psów, ale i innych zwierząt szuka wtedy ustronnego cichego i bezpiecznego miejsca, oddala się od źródła dźwięku i szuka naszego wsparcia - czasem oczywiście z wielu powodów naturalna obawa przeradza się w bardzo nasilony lęk. Fobia ta w dużym nasileniu pojawia się okresowo, czyli okres świąteczno - noworoczny oraz okres letnich burz - opiekunowie nie mają często zbyt dużej motywacji do systematycznej pracy. Ciężko kontrolować bodziec wyzwalający - głośne dźwięki pojawiają się niespodziewanie i nie mamy na nie wpływu. Fajerwerki pojawiają się tylko raz w roku, ale dużo częściej mamy do czynienia z burzami - próby oddwrażliwiania są często dość trudne bo burza to nie tylko grzmoty. Psy mogą wyczuwać zapach ozonu, czy zbliżającego się deszczu poza tym mogą reagować na zmieniające się ciśnienie atmosferyczne i wiele innych czynników poprzedzających burzę. Tych elementów nie może wykorzystać w czasie ćwiczeń z psem.  

            Bardzo często o problemie przypominamy sobie zbyt późno - czyli nie mamy już możliwości systematycznej pracy z naszym psem. Zawsze też należy pamiętać o tym, że w pracy z żywym organizmem musimy wyznaczać sobie cele, które są możliwe do osiągnięcia. Nie zawsze możemy osiągnąć  to co sobie zamierzyliśmy - taki idealny cel - nasz pies siedzi na balkonie i podziwia z nami pokaz sztucznych ogni ;-). Czasem musimy pogodzić się z tym, że to co możemy osiągnąć to nie brak lęku przed głośnymi dźwiękami, ale skuteczny sposób na przetrwanie tego trudnego czasu w jak najlepszej formie. To takie wypracowanie pewnej strategii, gdy pies zaczyna się bać. Prosty przykład - pies boi się burzy - do tej pory wpadał w panikę, próbował uciekać, pojawiały się silne objawy stresu (dyszenie, przyśpieszony oddech, pocenie się opuszek łap itp.). Po terapii pies sam idzie w spokojne miejsce i oczekuje, że np. zrobimy mu masaż relaksacyjny lub włączymy muzykę relaksacyjną. Nadal się boi lecz potrafi kontrolować swoje zachowanie.

            Wracając do Sylwestra - jak możemy mu pomóc?

Przede wszystkim musimy zapewnić mu spokojne miejsce, w którym może się ukryć np. pomieszczenie pozbawione okien. Wbrew rozpowszechnionej opinii musimy być dla psa wsparciem, czyli nie zostawiamy go samemu sobie. Mądre "bycie" z psem, czyli masaż relaksacyjny, zwykłe przytulenie czy głaskanie w żaden sposób nie wzmocni psiego lęku . Jest to nieprzyjemne uczucie i nie ma możliwości, aby zadziałały tu zwykłe zasady wzmocnienia pozytywnego. Psy jako zwierzęta socjalne w sytuacji strachu zawsze będą szukać wsparcia w grupie. Po szczegóły odsyłam do książki Patrcii McConnell. Co dalej możemy maskować dźwięki dochodzące z zewnątrz np. muzyką.
Jeżeli lęk jest nasilony należy już wcześniej zgłosić się do lekarza weterynarii, który przepisze naszemu psu środki uspakajające. Ważne aby nie była to acepromazyna czyli popularny Sedalin. Lek ten powoduje jedynie ograniczenie ruchliwości naszego psa, który jest nadal w pełni świadomy, ale dodatkowo nie może się ruszać. Poza tym środek ten powoduje wzmożoną reakcję na dźwięki - czyli nasz pies nadal się boi i jeszcze lepiej słyszy dochodzące dźwięki.

Jeżeli lęk naszego psa jest bardzo nasilony, z jakiś powodów nie chcemy mu podawać środków uspakajających, my również nie lubimy ani hucznych zabaw, ani dźwięków wybuchających petard - co w takim razie ??? Pozostaje nam porzucić miejski zgiełk i wyjechać w ustronne i ciche miejsce :-).
Taki krajobraz powinien nam towarzyszyć w ostatnich dniach roku


Jak wyglądał nasz Sylwester z Uzikiem już wkrótce :-)

           

niedziela, 20 grudnia 2015

Świąteczne przemyślenia Zbyszka...

          

Nadchodzi czas Świąt, czyli czas radości, wspólnych chwil w gronie najbliższych. Pytanie brzmi: czy zawsze, tak to właśnie wygląda? Pewnie w większości przypadków tak jest, ale... Wspólne chwile przy suto zastawionym stole od śniadania do kolacji, sztuczne uśmiechy na stałe przyklejone do twarzy, składanie życzeń ludziom, których nie do końca darzymy sympatią. Jemy potrawy, które nie zawsze są smaczne, ale zawsze trzeba je pochwalić, aby nie urazić twórcy tego kulinarnego arcydzieła, uśmiechamy się choć nie zawsze jest powód do zadowolenia i czasem też mamy w pamięci saldo naszego konta bankowego, które zostało mocno uszczuplone.

W większości rodzin spotkania świąteczne są miłe, sympatyczne i wyczekiwane przez cały rok. No i te prezenty pod choinką...
Takim rodzinom należy pogratulować, ponieważ takie powinny być spotkania w gronie najbliższych, ludzi którzy darzą się uczuciem, są dla siebie mili, wspierają się w trudnych chwilach, a składając sobie życzenia są szczerzy i uczciwi. Oby takie Święta gościły we wszystkich domach.
          Na Świętach jest jednak pewna rysa i to dość głęboka, a mianowicie wielka narodowa rzeź karpi. Po transporcie, są przetrzymywane w małych zbiornikach, bez dostępu do pokarmu, a następnie zabijane nie zawsze "na śmierć" i nierzadko dogorywające przenoszone w foliowych siatkach, gdzie konają w męczarniach przez kilka godzin. Zastanawiam się dlaczego inne ryby sprzedawane są martwe, a nieszczęsny karp musi przejść drogę przez mękę zanim trafi na stół? Czym właściwie ten gatunek ryby zasłużył sobie na taką "drogę śmierci" zanim elegancko ubrani ludzie przy odświętnie udekorowanym stole wbiją w niego widelec.
Teoretycznie obowiązuje zakaz sprzedaży żywych ryb bez wody, ale jest to przestrzegane tylko w niektórych dużych sieciach handlowych - w małych sklepach czy na stoiskach rozstawionych na placach targowych bywa już różnie. Nie jest to oczywiście reguła, większość sprzedawców przestrzega prawa, zdarzają się jednak wyjątki i to niestety nie pojedyncze. Niejednokrotnie widzi się osoby idące ulicą z trzepoczącymi karpiami w siatce. Są różne rodzaje śmierci, choć każda jest pewna, ale karpie z niewiadomych przyczyn mają jedną z najgorszych. 
          Postarajmy się aby, ten piękny czas Bożonarodzeniowy, nie był czasem kojarzącym się z cierpieniem i śmiercią, tylko z miłością i początkiem nowego życia.

       Trzeba mieć nadzieję, że podejście społeczeństwa do losu zwierząt, które są zjadane trochę się zmieni. Choć i tak wszyscy nie zrezygnują z jedzenia mięsa -  to przynajmniej ograniczmy cierpienie tych niewinnych istot, które oddają swoje życie, abyście cieszyli się "karpiem w galarecie".   
         


czwartek, 5 listopada 2015

Z PSEM PRZEZ ŻYCIE - Obowiązki ....





            Od dłuższego czasu towarzyszyły mi pewne przemyślenia dotyczące „obowiązków”... każdy z nas ma jakieś obowiązki, z których musi się wywiązywać. Ale właśnie moje przemyślenia skupiają się nad tym co jest obowiązkiem, a co nim nie jest. Często mówi się o obowiązkach opiekunów psów, że biorąc pod swój dach istotę żywą musimy zastanowić się nad większą ilością obowiązków z tym związanych. I tu pojawia się mój problem – bo wszystko to co związane jest z moim psem, ale również wszystkimi innymi istotami żywymi (bez względu na ilość nóg) bliskimi mojemu sercu – nie stanowi dla mnie „obowiązku”. Może moje myślenie jest pokręcone – ale słowo to zawsze będzie miało dla mnie negatywne konotacje: obowiązek szkolny, podatkowy, opłaty ZUS, ubezpieczenia... kiedyś niektórzy może pamiętają „obowiązkowa służba wojskowa”, a jeszcze starsi obowiązkowe dostawy płodów rolnych... i tak wymieniać można byłoby w nieskończoność. Jeżeli miałabym stworzyć definicję słowa „obowiązek” to dla mnie byłaby to czynność, którą muszę wykonać pod pewnym przymusem, ale która nie sprawia mi przyjemności – mimo, że zdaje sobie sprawę, że niektóre są konieczne. Np. nikt nie lubi płacić podatku, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że Państwo nie mogłoby bez niego funkcjonować. Wracając teraz do przykładowych psów – czy jako przymus mam traktować fakt, że dbam o komfort życia mojego przyjaciela?? Przecież zakup, adopcja czy jakakolwiek inna forma zabrania pod swój dach psa wynika z naszej dobrowolnej decyzji. Nikt nam nie każe przygarnąć psa – wówczas spacery, karmienie, zabawa i pielęgnacja byłyby obowiązkiem, ale w innym przypadku wszystkie te czynności (lub prawie wszystkie) powinny sprawiać nam mniejszą lub większą przyjemność. Choćby sam  fakt, że sprawiliśmy radość istocie, którą przynajmniej lubimy. Ostatnio zapytałam znajomego, któremu jakiś czas temu umarł pies czy będą brać kolejnego. Stwierdził, że się zastanawiają bo tyle  z tym problemów, nie można wyjechać wspólnie na wakacje, spacery, karmienie itp. Trudno było mi to zrozumieć, bo nie postrzegam mojego psa w tych aspektach – na wakacje wyjeżdża razem z całą moją rodziną (może czasem jest więcej pracy, aby znaleźć dogodne miejsce – ale czy trochę wysiłku umysłowego komuś zaszkodziło?), posiłek przygotowuje dla siebie i rodziny czyli również dla mojego psa (tyle, że on je mięso, a my nie) – nie widzę w tym żadnego problemu.
Najważniejsze w życiu to znaleźć bratnią duszę...
Niestety takie same odczucia mam w przypadku stwierdzenia: „ile przy dzieciach jest obowiązków”, „mam starych rodziców, to taka masa obowiązków”... dzieci nie mam, ale gdybym je posiadała nie mogłabym traktować opieki i troski nad nimi jako obowiązku porównywalnego z płaceniem podatku czy składki ZUS... To samo w przypadku starzejących się czy chorych rodziców – jak można powiedzieć, że opieka nad ukochanym rodzicem, który przez tyle lat troszczył się o nas jest naszym „obowiązkiem”. Nie rozumiem tego i chyba nigdy nie zrozumiem – takie zachowanie jak troska, opieka nad osobami najbliższymi powinna wypływać z głębi naszego serca, być podyktowana miłością,  a nie  przymusem. Dla wszystkich tych, którzy uważają, że opieka nad starzejącą się np. matką jest „przykrym obowiązkiem” – krótkie przesłanie - chciałabym mieć taki „przywilej”.
Czy opiekę nad ukochanymi istotami można traktować jak "obowiązek"??

Podsumowując uważam, że nigdy nie powinno się traktować czynności związanych z opieką czy troską nad istotami, które się kocha jako „obowiązku”. A jak Wy postrzegacie „obowiązki”???

poniedziałek, 5 października 2015

BIEGIEM DO KUCHNI - "Dietetyczny" tort czekoladowy...




Chcę się podzielić przepisem dla prawdziwych łasuchów. Wszyscy lubią torty czekoladowe, ale nie wszyscy sie do tego przyznają. Nie dodaje się do niego mąki - i niech to nikogo nie zwiedzie, nie jest dietetyczny. To prawdziwa bomba kaloryczna - znakomita po intensywnym wysiłku fizycznym, aby dojść do siebie przed właściwym posiłkiem, oczywiście malutki kawałek. Mimo to jest naprawdę smaczny i wart grzechu nawet dla osób liczących kalorie. Można też zastosować taktykę odwrotną, tzn. najpierw jemy, a potem spalamy kalorie - jeden kawałek to 5km biegu- ale warto.

Składniki:

- 25 dkg gorzkiej czekolady

- 25 dkg orzechów włoskich

- 20 dkg masła bez soli (może być margaryna)

- 20 dkg cukru

- 4 jajka

- 1 łyżeczka proszku do pieczenia

Ilości składników podane są na standartową tortownicę o średnicy 25cm, wtedy ciasto jest dość niskie co zapobiega powstaniu zakalca.

Przystępujemy do działania. Na początek masło i 15 dkg cukru ucieramy w malakserze aż składniki się połączą, nie trzeba zbyt długo. Do masy dodajemy żółtka i dalej ucieramy na średnich obrotach. Na razie tą część można odstawić w chłodne miejsce, ale nie do lodówki.

Na tym etapie można już podłączyć piekarnik, aby nagrzał się do temperatury 180 stopni.

 Teraz czas zająć się czekoladą. Najlepiej jest zetrzeć ją na tarle, ale to dość niewdzięczne zajęcie, a na dodatek palce mogą nie być już takie ładne. Osobiście stosuje metodę siekania w malakserze nożem do rozdrabniania. Orzechy można zetrzeć w specjalnym młynku do orzechów - tak zrobią kulinarni "talibowie".  Jednak trzeba sobie ułatwiać życie, więc po wysypaniu czekolady na jej miejsce wsypujemy orzechy, po uprzednim sprawdzeniu czy nie ma kawałków łupin. Jeśli ktoś ma w rodzinie stomatologa może tego nie robić. Rozdrobnione orzechy i czekoladę odstawiamy na bok. Pamiętajmy, aby czekoladę i orzechy posiekać bardzo drobno, to trwa chwilę i niestety nie jest czynnością cichą, zwłaszcza kawałki czekolady tłuką się w maszynie niemiłosiernie, lepiej nie robić tego w nocy, chyba że mamy wyrozumiałych sąsiadów.

Teraz z białek ubijamy na sztywno pianę.

Do utartego masła z cukrem i żółtkami dodajemy pozostałe 5 dkg cukru i pianę. Tym razem mieszamy całość na najmniejszych obrotach albo ręcznie, aby piana nie opadła. Czas na domieszanie czekolady, orzechów i proszku do pieczenia, kręcimy również na małych obrotach albo "łapą".

Tortownicę smarujemy masłem lub margaryną i koniecznie wysypujemy ją bułką tartą. Wlewamy ciasto i pieczemy przez około 40 minut. Najlepiej od razu przykryć od wierzchu podwójnie złożonym papierem do pieczenia, ponieważ czekolada zacznie się przypalać i trochę może się dymić. Zawsze jest bardzo ciemne na wierzchu, więc nie ma sie co przejmować - nie jest przypalone, taki jego urok. Rada dla estetów, aby ładnie wyglądało, gdy wystygnie można posypać cukrem pudrem lub kakao zmieszanym z cukrem pudrem.      

Smacznego - łasuchy wszystkich krajów łączcie się!

czwartek, 1 października 2015

Z PSEM PRZEZ ŻYCIE - "Jeśli dogtrekking to tylko w Zdyni w Beskidzie Niskim "




      Wrześniowe wakacje mają swój niepowtarzalny urok - wyjeżdżasz z Krakowa w upalne lato - w górach wita Cię piękna zieleń, a po dwóch tygodniach żegna Cię feeria barw. Drzewa przybrały barwy od żółci, przez lekki pomarańcz, aż po głęboką czerwień - niczym korale, które kupiłam sobie w schronisku na Magurze Małastowskiej.

            Zdecydowanie niższe temperatury skłoniły nas do ruszenia w Beskid Niski - wybór mógł być tylko jeden. To cudowne miejsce szczególnie, jeżeli ktoś lubi samotne wędrówki z psem po prawie całkowicie pustych szlakach (bez zakazów wstępu z czworonogiem).
          

        Po kilku dniach w czasie, których organizowaliśmy Uziemu krótkie wycieczki, aby złapał trochę kondycji (niestety bardzo upalne lato sprawiło, że jego aktywność musiała być ograniczona prawie do niezbędnego minimum - zero biegania czy chodzenia po górach) - przyszedł czas na prawdziwą "wyprawę" dogtrekkingową.






TRASA: Zdynia - Popowe Wierchy - Jasionka - Wołowiec (takie było założenie) - i z powrotem. (W sumie miało być około 20 km - wyszło 17,59 km).


Start -  Zdynia tutaj mieliśmy swoją "bazę" w ośrodku u cudownej p. Zosi Szarawary, która wraz z p. Sabiną dbały o to aby dwa "glonojady" nie umarły z głodu. Specjalnie tylko dla naszej dwójki gotowały przepyszne obiadki wegetariańskie - ruskie pierogi, naleśniki z białym serem i borówkami i cała reszta palce lizać. A nasz Uzi mógł liczyć na wołowinę gotowaną na piecu :-).

    



  Wracając do wycieczki - ze Zdyni ruszyliśmy czerwonym szlakiem (Główny Beskidzki Szlak) w kierunku Popowych Wierchów i dalej w stronę Jasionki. Plan był taki, aby dojść aż do Wołowca. Jednak z planami już tak jest, że mijają się z rzeczywistością. Do Jasionki wyprawa przebiegała bez zakłóceń - Uzi był w świetnej formie i miejscami musieliśmy go powstrzymywać bo chciał zamienić dogtrekking w canicross :-). Na przepięknych łąkach zrobiliśmy krótki postój - pojenie Uzisia oraz tzw. "chwilka dla fotoreportera". Sarny pokazały nam jak powinno się biegać po górach :-).


Niespodzianka czekała nas po minięciu pięknej kapliczki i przekroczeniu asfaltu w Jasionce. Najpierw ledwo uniknęliśmy przygniecenia upadającym drzewem (tak na około 70 letnim) - drzewo przeleciało około 4 metry od nas. To takie małe ćwiczenie refleksu ;-). Potem musieliśmy brnąć w błocie prawie po kolana i unikać rozjechania przez maszyny pracujące przy wycince. Gdy wyszliśmy na "suchy" i bezpieczny ląd mogliśmy nareszcie cieszyć się marszem. Nasza radość nie trwała jednak zbyt długo - nagle piękna górska ścieżka zamieniła się w prawdziwą "autostradę" - tak, tak teraz góry się "ulepsza" budując drogi tak szerokie, że chciałabym aby takie były moje osiedlowe uliczki. To jeszcze tzw. "pikuś", ale wysypywanie ich tłuczniem drogowym to już lekka przesada. Nie wiem po co takie "ulepszenia" bo raczej nie dla turystów - im więcej naukowcy mówią o katastrofalnym stężeniu CO2, o negatywnym wpływie fragmentaryzacji krajobrazu, zakłóconych szlakach migracyjnych, tym częściej w Polsce podejmuje się działania powodujące pogorszenie się tego stanu. Miałam nadzieję, że choć Beskid Niski uniknie losu Gorców ze szczytem Lubania na czele to jednak i tu mamy do czynienia z decyzjami delikatnie mówiąc chybionymi ;-(.

Podłoże po jakim musieliśmy się poruszać wpłynęło na decyzję o wycofaniu się jakieś 2 km od Wołowca. Nam w grubych butach górskich nic się nie działo, ale baliśmy się o opuszki w łapkach Uziego. Widać było, że marsz nie sprawiał mu już takiej frajdy jak wcześniej. Za wszelką cenę próbował iść tak aby unikać ostrych kamieni. Tutaj mała dygresja dla osób zaczynających swoją przygodę z dogtrekkingiem. Zawsze należy obserwować zachowanie swojego psiego towarzysza i w odpowiedni sposób reagować na każdą zmianę. Czasem trzeba diametralnie zmienić swoje plany, schować do kieszeni ambicje, gdy pojawi się zmęczenie lub trasa nas czymś zaskoczy.

            Wracając zaczęliśmy się zastanawiać jak ominąć teren  wycinki - drugi raz może się nam już  nie udać ;-). Wybór padł na szeroką drogę (w pewnym momencie na szczęście kamienie się kończyły), którą mieliśmy nadzieję dojść do asfaltu w Jasionce. Po przejściu około 1,5 km i jednak skorygowaniu wskazań GPS z mapą - wersja papierowa - uznaliśmy, że to nie jest dobry pomysł. Woleliśmy zaryzykować przyjęcie na główkę drzewa niż nadłożenie i to asfaltem ponad 10 km. Wniosek - nigdy nie wierzcie elektronice ;-).

        Spadające drzewa udało się ominąć pobliskimi łąkami i znów byliśmy w uroczej Jasionce. Tym razem zrobiliśmy dłuższy postój: gotowanie herbatki, kanapki i mała przekąska dla Uziego. Dłuższy postój był szczególnie ważny dla czterołapa, który jakby na to nie patrzeć w lipcu skończył 12 lat. Gdy wszyscy byliśmy najedzeni i napojeni ruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną. Tutaj można było już lecieć na tzw. "autopilocie". Uzi nigdy nie zgubi szlaku - wystarczy, że raz przejdzie jakąś trasę i zapamięta ją ze szczegółami. My czasem mamy wątpliwości, gdzie skręcić - on się nigdy nie myli. Jego "wewnętrzny GPS" jest bardzo przydatny szczególnie w terenie, gdzie zdarza się jak, to napisali Grzesik i in. w Przewodniku "Beskid Niski. Od Komańczy do Wysowej" tzw. "obłąkańcze znakowanie szlaku". Nie, żebym narzekała to jest właśnie jeden z wielu uroków tego terenu - nic nie dostajesz na przysłowiowym talerzu. Poza znakomitym obiadem, który czekał na nas w Zdyni- p. Sabinka przygotowała pyszną zupkę pomidorową z domowymi kluseczkami oraz specjalnie dla nas ulepiła pierogi z borówkami - mniam mniam.

            Mimo kilku przygód i konieczności zmiany planów wyprawa była bardzo udana.

Szlaki są tu może kiepsko oznakowane, mało jest tu schronisk, trasy puste i łatwiej tu spotkać niedźwiedzia czy wilka niż turystę, ale za to właśnie kocham Beskid Niski.



poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Sport, turystyka... po co to komu????




Podobno nie ma głupich pytań, tylko są głupie odpowiedzi. I tutaj jest wyjątek, jak zresztą zawsze, od każdej zasady taki wyjątek się znajdzie. Bo jak udzielić odpowiedzi na pytanie: po co idziecie w góry - przecież to wszystko można zobaczyć w internecie, wejdziecie na szczyt tylko po to, żeby zaraz z niego zejść, tam przecież nie ma nic ciekawego, można jechać w miejsce, gdzie da się dojechać samochodem... Co odpowiedzieć aby nie użyć szablonowych określeń w rodzaju: chce się zmierzyć z górą (to w przypadku tych wyższych, w Gorcach to zabrzmiałoby co najmniej śmiesznie), obcować z przyrodą, podziwiać widoki, przebywać na świeżym powietrzu...
 
 
Choć to wszystko prawda, ale nie brzmi przekonująco. Zadający i tak nie zrozumie powodów dla, których chodzimy po górach. Można odpowiedzieć żartem, lub nie udzielić żadnej odpowiedzi, ale opcja druga jest raczej mało kulturalna. Żartobliwa odpowiedź jak choćby: lubię drapać się tam gdzie mnie nie swędzi, idę żeby zjeść śniadanie na szczycie ponieważ na większych wysokościach mam lepszy apetyt, lubię chodzić na dół ale żeby to zrobić trzeba najpierw wejść na górę, mogą się sprawdzić lecz tylko na pierwszym etapie rozmowy lub wtedy gdy przeciwnik nie jest nazbyt dociekliwy. Takie argumenty nikogo nie przekonają, że to co robimy ma jakikolwiek sens. W tym miejscu trzeba postawić kilka zasadniczych pytań, a pierwsze z nich to pytanie o alpinizm i himalaizm.
 
Ludzie ryzykują życie, a wielu z nich ginie, po to żeby wyspinać się na szczyt, na którym była już cała masa  innych ludzi. Większość powiela nawet drogę na szczyt, w końcu ich też jest ograniczona ilość. Odpowiedź jest prosta: to się nazywa pasja. Zrozumie to każdy kto takową posiada, niezależnie jaka by nie była, od sportów wyjątkowo ekstremalnych do przysłowiowego zbierania znaczków - filateliści nie mają się co obrażać, jako dziecko też zbierałem znaczki, potem poszedłem w innym kierunku.

 
Takie rozważania można posunąć jeszcze dalej, a mianowicie do sportu zawodowego - pomijając kwestie finansowe. Czy 22-uch dorosłych mężczyzn uganiających się po kawałku trawnika za jedna piłką nie jest, z pewnego punktu widzenia, kuriozalne? Na dodatek płacą im za to tak ogromne pieniądze, że każdy z nich może sobie kupić tysiące takich piłek, więc po co zabierać ją innym. To oczywiście nie jest moje zdanie na temat sportu, ale są ludzie podważający zasadność finansowania zawodowego sportu, argumentując iż jest on nikomu do niczego nie potrzebny, a pochłania olbrzymie pieniądze. Gdybyśmy zaczęli tak na poważnie podchodzić do rzeczy pozornie niepotrzebnych to prawie nic nie zostanie prócz dachu nad głową, pokarmu i względnego bezpieczeństwa.
 

 
Czy powinniśmy się cofnąć do epoki neandertalczyka? Wszystko poza tym co niezbędne do przeżycia, w zasadzie nie jest potrzebne, ale to czyni z nas ludzi myślących i odróżnia od zwierząt, choć i te czasem robią coś dla ducha, nie tylko dla ciała. Bo po co tworzymy dzieła sztuki, komponujemy muzykę, piszemy wiersze, po co uprawiamy sport, ubieramy się w modną odzież, strzyżemy dziwne fryzury czy wreszcie dlaczego hodujemy zwierzęta towarzyszące. Można powiedzieć, że to w zasadzie nie ma sensu, ale ludzie podobne rzeczy robią odkąd zeszli z drzewa. A może dlatego zeszliśmy aby to robić - kto to może wiedzieć.


 
Ktoś zadający pytanie "po co to robisz" nie uzyska zadawalającej odpowiedzi, ponieważ pobudek pasjonata, ktoś nie posiadający pasji nie zrozumie. Nie należy jednak osądzać kogoś zbyt pochopnie, ponieważ może to być pytanie zadane przez osobę, która potrzebuje zachęty, a nie nagany lub zadaje je ktoś walczący z jakąś fobią i jest zaskoczony faktem, że my możemy robić rzeczy tak "przerażające".