środa, 31 października 2018

Zastygli w czasie



Tereny nieistniejących wsi

Chciałbym przybliżyć trochę Beskid Niski, tym którzy nie są tam częstymi gośćmi, a ponieważ zbliża się 1 listopad, więc może od strony związanej z tym świętem. Chodzi konkretnie o niszczejące cmentarze, których w tym rejonie nie brakuje. W każdej wsi znajdował się cmentarz, a ponieważ wiele z nich zostało wysiedlonych pozostały po ich mieszkańcach wyłącznie mogiły. Domy i cerkwie zostały, albo spalone, czy to przez wojsko czy przez UPA lub nawet przez samych wysiedlanych, lub rozmontowywane przez władze w celu pozyskania materiału budowlanego i zlikwidowanie bazy dla nacjonalistów ukraińskich. W ocalałych domostwach zamieszkiwali nowi lokatorzy lub pozostali ci, którym udało się uniknąć przesiedlenia, przynajmniej na jakiś czas, albo udało się jakimś cudem powrócić. Jednak wiele wsi zniknęło bezpowrotnie, pozostały po nich kapliczki, przydrożne krzyże i właśnie cmentarze. Pozostałości po dawnych mieszkańcach można jeszcze wypatrzeć, nie wszystko pochłonęła przyroda, ale najtrwalszym śladem są opuszczone cmentarze. Niektóre zniknęły celowo zniszczone w latach 50-tych podczas likwidowania śladów ludności pochodzenia ukraińskiego, przez ówczesne władze. 
Stary grób jednego z mieszkańców Zdyni

Na szczęście większość ocalała, w różnej kondycji, dając świadectwo zarówno o obecności Łemków, jak i o tamtych niechlubnych wydarzeniach. Cmentarze te robią duże wrażenie ale i potrafią zaskoczyć, gdy na pustkowiu znajdziemy zniszczone, pokryte roślinnością, a czasem już wręcz lasem, krzyże, nagrobki czy ślady po ziemnych mogiłach. Nagrobki, pomniki i krzyże są już w większości mocno zniszczone, te wykonane z żelaza skorodowały, a piaskowiec też nie jest trwałym materiałem. W rzeźbieniu w piaskowcu specjalizowali się kamieniarze z Małastowa i Bartnego, jednak na takie luksusy mogli sobie pozwolić tylko nieliczni, zamożni Łemkowie. Wiele grobów nosi ślady działalności złomiarzy lub złodziei dzieł sztuki, którzy kradną części lub całe figurki, krzyże czy inne elementy nadające się na sprzedaż. Kto kupuje przedmiot pochodzący z cmentarza i jeszcze stawia to w domu?
Pozostałości cmentarza


Zdjęcie przedstawia jedną z ładniejszych figur, która ocalała dlatego iż jest pęknięta lub pękła w czasie próby wyjęcia z nagrobka, co jest chyba bardziej prawdopodobne.
Popękana porcelanowa figura


Teren po nieistniejącej wsi, cerkwisko i zniszczony wiejski cmentarz będziemy zwiedzali w czasie naszego spotkania dogtrekkingowego w maju przyszłego roku.

Kolejne ciekawe cmentarze, to pochodzące z okresu Wielkiej Wojny, a konkretnie z 1915 roku, kiedy w Beskidzie Niskim miała miejsce Bitwa Gorlicka. Te które położone są przy cmentarzach we wsiach czy przy drogach, to zwykłe wojskowe kwatery czy nekropolie.
Szczątki wieży przed remontem

Szczególnie interesujące i pod pewnym względem wyjątkowe są te położone na górskich szczytach, obecnie porośniętych gęstym lasem. Kilka lat temu rozpoczęto remont cmentarza nr 51 na Rotundzie, który był w bardzo złym stanie, a został ukończony w ubiegłym roku staraniem SKPB w Warszawie, które powołało stowarzyszenie i pozyskało fundusze z Austriackiego Czerwonego Krzyża. Teraz nekropolia wygląda okazale, schludnie i godnie, to w końcu miejsce pochówku a nie śmietnik. Na jednej z wież znajduje się inskrypcja w języku niemieckim autorstwa Hansa Hauptmanna, o treści :

Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi,
A burze już nam nieraz we znaki się dały –
Wszak słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzi
I wcześniej okrywa purpurą swej chwały.
Groby na Rotundzie
Wieże po remoncie na Rotundzie

Drugi podobny położony jest niedaleko na Beskidku to cmentarz nr 46, którego restauracja rozpoczęła się niedawno - odbudowano jedną z wież, na której znajduje się równie poruszająca inskrypcja:

Tu, wśród ciemnych lasów, ziół pachnących i gór błyszczących w dali.

Dzielni żołnierze pokonawszy wroga na spoczynek się udali.
Beskidek
Beskidek

Rotundę odwiedzimy również podczas spotkania w maju 2019 roku.

Te wzgórza były tylko kropką na mapach sztabowych, a pochłonęły tylu młodych ludzi z różnych krajów, są tam pochowani: Czesi, Austriacy, Niemcy, Węgrzy, Polacy, Słowacy, Żydzi i oczywiście Rosjanie. W tamtych, trudnych czasach, było takie zapotrzebowanie na budowę nekropolii wojskowych, że C.K. armia posiadała Oddział Grobów Wojennych C.K. Komendantury Wojskowej w Krakowie. Projektantem cmentarzy w Beskidzie Niskim jest Dušan Jurkovič, architekt pochodzący ze Słowacji. Prawie przy każdym wiejskim cmentarzu znajduje się kwatera wojskowa z 1915 roku. Bitwa Gorlicka była bardzo krwawa, gdyż pochłonęła  po obu stronach konfliktu blisko 200 tysięcy żołnierzy. 
Inskrypcja na cmentarzu na Beskidku


            Zachęcam do odwiedzenia któregoś z nich i zapalić znicz lub świeczkę na jednym z grobów. Naprawdę warto pamiętać o ludziach, którzy zginęli w Wielkiej Wojnie, a których już nikt nie odwiedza.
Kapliczka w Radocynie

czwartek, 18 października 2018

Babski dogtrekking :-)


       Góry, dzika nieujarzmiona przyroda, przeprawianie się przez rwące strumienie, ciemne lasy, a może głębokie śnieżne zaspy... Przygody, mocne wrażenia gdy nagle musisz uciekać przed... niedźwiedziem - mieszanka strachu i euforii. A może skrajne zmęczenie, gdy na 50 czy 60 kilometrze biegu masz wrażenie, że za chwilkę umrzesz i obiecujesz sobie "nigdy więcej" - a potem po przekroczeniu linii mety planujesz kolejny start - może dłuższa trasa, a może trudniejsza??? 
Biegi górskie, skitury, wędrówki górskie, dogtrekking, canicross, bushcraft to mój świat od wielu lat - uwielbiam przekraczać kolejne granice. I ciągle od swoich koleżanek słyszę jedno i to samo: "ja bym nie dała rady", "to kobieta może przebiec ultramaraton?", "ale przecież tam są sami mężczyźni", "poszłabym w góry ale nie nadążam za moim partnerem/mężem/narzeczonym/synem - niepotrzebne skreślić", "na pewno będę ostatnia i wszyscy będą się ze mnie śmiać", "mam tłuszcz na brzuchu i cellulit na udach jak ja się ubiorę w ten strój biegowy", "matce to nie wypada", "ja to bym się bała" itp. I tak powodów dla których na prawdę w "górach" czy na zawodach biegowych jest bardzo mało kobiet jest sporo. Ale większość tych ograniczeń, o których mówią mi moje koleżanki czy klientki tkwią tylko w naszych kobiecych głowach. To strach między innymi przed przekroczeniem granicy własnych możliwości czy wytrzymałości - czasem wyjście poza strefę komfortu, którą często wyznaczają nam nasze przyzwyczajenia i niechęć do zmian dotychczasowej rutyny. 


Niektóre z tych obaw są bardziej uzasadnione od innych np. niechęć przed chodzeniem w góry z osobą, która porusza się po górach dużo szybciej i pewniej niż my i np. jeszcze dodatkowo ciągle robi nam o to wymówki. Taki układ może skutecznie zniechęcić do kolejnych wypraw. Obawa przed np. napadem czy zaczepkami szczególnie, gdy kobieta wybiera się samotnie (choć w ogóle nie poleca się chodzenia po górach w pojedynkę szczególnie w trudnym terenie lub w zimie). Innym powodem tego lęku mogą być dzikie zwierzęta, gwałtowne załamanie pogody, uraz czy choroba na szlaku, zagubienie czy inne nieprzewidziane wypadki. Jak mawiał dziadek mojej przyjaciółki "była przygoda - świetnie, dobrze się  skończyła jeszcze lepiej" - tak samo ma być z naszymi górskimi aktywnościami - dreszczyk emocji fajna sprawa, ale zdrowy rozsądek to pierwsza "rzecz" jaką pakujemy do naszego plecaka przed wyjściem w góry. Niestety o ile my kobiety nie mamy się czego obawiać w trakcie nawet najtrudniejszych zawodów - tak samotne wyprawy w góry czy to w ciepłej czy zimnej porze roku to proszenie się o kłopoty. Niestety brak partnera czy partnerki do wspólnych wypadów często staje się nieprzekraczalną barierą . 




            Jako behawiorysta i szkoleniowiec  często wykorzystuje dogtrekking czy canicross jako element terapii. Szczególnie sprawdza się przy nauce komunikacji, poprawie relacji czy nawiązywaniu więzi między psem i opiekunem. Jest to też świetna aktywność dla psów nadaktywnych, które przy innych zajęciach np. aportowaniu bardzo szybko ulegają silnemu pobudzeniu.  Jednak często opiekunki twierdzą, że chętnie poszłyby z psem w góry, marzyły o tym ale... właśnie strach przed samotną wyprawą, niechęć ich partnerów życiowych do aktywności czy ich większe doświadczenie górskie powodują, że rezygnują ze swoich marzeń.  




I tak sobie myślałam i myślałam i sama postanowiłam znów przekroczyć granicę i... zorganizować Pierwszy Babski Dogtrekking w Beskidzie Niskim. Nie zawody tylko spotkanie, "warsztaty" dla kobiet, które chcą rozpocząć swoją przygodę z tym cudownym typem turystyki lub mają już doświadczenie ale nie mają z kim wybrać się w góry lub chcą zrobić to z innymi kobietami o tej samej pasji. Wkrótce na FB https://www.facebook.com/magda.malec.39 oraz naszej stronie http://www.canislandia.net/  więcej szczegółów na temat wydarzenia. 



wtorek, 16 października 2018

Lackowa - ostatnia ale nie najgorsza


           

         Chyba jedna z mniej znanych gór wśród należących do Korony, turyści omijają ją szerokim łukiem, nawet bardziej zaawansowani - niedzielni nie wiedzą co to jest i gdzie leży. Góra niska, mierzy tylko 997 m n.p.m. lecz łatwa nie jest, jak zresztą większość szczytów w Beskidzie Niskim. Kluczowe słowo "niski" jest trochę mylące, albowiem są faktycznie niskie ale podejścia zaczynają się w dolinach leżących na małych wysokościach n.p.m. przez to bardzo strome i stosunkowo krótkie. Jak choćby Wysowa-Zdrój położona jest na wysokości od 500 do 550 m n.p.m. i z tego powodu na Lackową prowadzi najstromsze podejście w Polsce, poza Tatrami rzecz jasna, czyli w Beskidach najgwałtowniejsze. Szlaki tutaj są źle oznakowane, rzadko odnawiane, a mała ilość turystów powoduje, że nawet ścieżki miejscami są słabo widoczne, czasem wręcz zarośnięte. Akurat ten na Lackową jest w dobrym stanie i nie ma żadnych problemów z trafieniem we właściwe miejsce. Beskid Niski to miejsce dla tych, którzy radzą sobie sami i mają na plecach wszystko co niezbędne, gdyż na jego obszarze znajdują się tylko trzy schroniska PTTK - Magura Małastowska, Komańcza i bacówka w Bartnem. Są schroniska sezonowe należące do PTSM, ale to tylko miejsca noclegowe w szkołach czynne wyłącznie w wakacje.


Skoro już Babią Górę przeszliśmy, a nie przebiegli, to i Lackową postanowiliśmy przejść - z dwóch powodów. Po pierwsze - było wtedy okropnie gorąco, a tam nie ma gdzie uzupełnić zapasów wody i po drugie w tym miejscu nigdzie się nie można spieszyć. Przejmuje się od miejscowych ich podejście do życia, czyli jeśli możesz coś zrobić jutro to zrób to za tydzień.

Wybraliśmy szlak wiodący z centrum Wysowej, ponieważ jest tam duży, bezpłatny, parking na którym zwykle stoi kilka samochodów, a bywało tak że stał tylko nasz. Szlak we wsi jest dobrze oznaczony, idziemy za znakami żółtymi, niebieskimi i zielonymi, biegnącymi wspólnie. Następnie za Cerkwią i Kościołem Zielonoświątkowców skręcamy w prawo za znakami zielonymi i tu pierwsza niespodzianka, ponieważ nikt nie oznaczył skrętu i można się pomylić na samym początku trasy.


Następnie przez łąki drogą szutrową, która skręca w lewo, a szlak idzie prosto w mniej uczęszczaną drogę - znów brak oznaczenia zmiany kierunku, może dlatego, że idziemy prosto, lecz warto oznakować takie miejsce. Cóż - to jest Beskid Niski, a tu wszystko jest dla wtajemniczonych i na tym polega jego specyficzny urok. Może teraz jeszcze mała dygresja na temat samej trasy, a mianowicie nie należy ona do specjalnie widokowych, praktycznie po opuszczeniu wspomnianych łąk wchodzimy do lasu i idziemy nim przez cały czas. Las jest gęsty, stary i piękny, gdyż to prawdziwa buczyna karpacka. Ten las nie tylko nas otacza, on nas pochłania, stajemy się jego integralną częścią, słuchamy jego dźwięków, wąchamy jego zapachy, zwracamy uwagę na najmniejszy ruch czy zmianę natężenia światła spowodowaną ruchem gałęzi. Wszędzie wokół cisza, wyłącznie naturalne dźwięki, ale to określamy jako ciszę, chociaż wcale nie jest zupełnie cicho. Czuliśmy zapachy nagrzanych słońcem, dojrzałych jeżyn, charakterystyczny zapach grzybni, zbutwiałego drewna, wilgotnej ziemi jak również jeleniego łajna.



Dalej, już w lesie, przemieszczamy się za znakami zielonymi aż do granicy polsko-słowackiej. Należy pamiętać o zabraniu dokumentu tożsamości na wypadek spotkania ze Strażą Graniczną, ponieważ do samego szczytu będziemy szli po samej granicy. Na granicy znajduje się zadaszenie z ławkami oraz stołem i tam zmieniamy kolor szlaku na czerwony, którym skręcamy w prawo w kierunku Cigielki. Znaki zarówno polskie jak i słowackie są w tym samym kolorze. Cały czas znajdujemy się w pięknym starym lesie, zwykle sami na szlaku, mijamy Cigielkę i idziemy dalej w kierunku Ostrego Wierchu, na który jednak nie wchodzimy gdyż szlak czerwony skręca w lewo, a Ostry Wierch prowadzą znaki żółte. Teraz zaczynamy schodzić ostro w dół, następnie kawałek wypłaszczenia i dalej bardzo ostro w górę. Cały czas idziemy wzdłuż granicy państwa i po wyspinaniu się na grzbiet skręcamy w prawo razem z granicą i szlakiem.

Od tego miejsca już nie ma żadnych większych wzniesień tylko symboliczne podejścia aż do samego szczytu Lackowej. Oznakowany jest on zarówno przez stronę polską jak i słowacką i co ciekawe każda z tablic pokazuje inną wysokość. Znajduje się tam również skrzyneczka z pieczątką, której o dziwo, nikt nie zniszczył ani nie znalazła nowego właściciela, ale to chyba efekt małej popularności szczytu. Podobny patent na Mogielicy zwykle nie jest w stanie przetrwać wakacji, a tutaj cały czas na posterunku. 


W dół zeszliśmy do Ostrego Wierchu tą samą drogą, a następnie szlakiem żółtym, aż do spotkania ze znakami czerwonymi, którymi dochodzimy do Ropek. Obecnie to właściwie kilka domów, głównie letniskowych, a przed akcją przesiedleńczą była to normalna wieś, a nie zaledwie osada. Tam odnajdujemy szlak niebieski, którym docieramy do Wysowej, lecz od strony Hańczowej. Ta trasa jest bez wątpienia trochę na około, lecz za to odwdzięcza sie pięknymi widokami łąk i okolicznych gór. 

Przemieszczamy się terenem, który jak wspomniałem był mocno zasiedlony o czym świadczą stare drzewa owocowe w dawno opuszczonych sadach, z których korzystają tylko dzikie zwierzęta. Obecne łąki, których jeszcze nie zdołał pochłonąć las to nic innego jak dawne pola uprawne, pastwiska, sady i miejsca po domostwach, wysiedlonych przymusowo Łemków w latach 1944-47. Przesiedlano ich najpierw na sowiecką Ukrainę a później w ramach Akcji "Wisła".

Zawsze kiedy idę przez tereny nieistniejących wsi zastanawiam się co czuli tamci, bardzo biedni i prości ludzie, którzy dostawali kilka godzin, a niekiedy kilkanaście minut na zapakowanie dorobku całego życia i wyjazd w nieznane. Ci ludzie byli między młotem a kowadłem, z jednej strony LWP a z drugiej UPA - każde rozwiązanie było złe. Poddać się i wyjechać zostawiając wszystko, czy uciekać do lasu, ale jak długo można uciekać. Prawdziwy koszmar.


Tym oto sposobem, po zaliczeniu Lackowej, cała Korona Beskidów Polskich została zdobyta i to w ciągu jednego lata, na dodatek bez strat w ludziach i sprzęcie.

piątek, 12 października 2018

Wolniutko na Babią Górę



Ustalenia i plany były następujące: przebiegamy całą Koronę Beskidów Polskich i dotychczas tak było. Jednak jak wszyscy wiemy, nawet najlepszy plan nie przetrwa pierwszego kontaktu. Gdy przyjechaliśmy na parking w Zawoi, tłum ludzi wyruszających na szlak był tak wielki, że zaczęliśmy się zastanawiać czy w takich warunkach, po tej trasie, która jest wąska, bieg ma jakikolwiek sens. Trudno przecież potrącać innych turystów, deptać kosodrzewinę czy co kilka sekund wołać "przepraszam" aby wykonać manewr wyprzedzania. Taki problem byłby obecny zarówno w jedną jak i drugą stronę, a przy zbieganiu gdzie wszystko odbywa się na większej prędkości, niebezpieczeństwo wzrasta. Sprzęt mieliśmy w bagażniku, zarówno biegowy jak i turystyczny, dlatego zdecydowaliśmy się na marsz. Po kilkuset metrach marszu okazało się, że podjęliśmy dobrą decyzję, ponieważ osoby w tenisówkach czy nawet w sandałach i innych "apostołkach" szły tak wolno, że nawet szkoda słów. 



Szlak w większości swojej długości to kamienny prawie chodnik, w tym przypadku "prawie" robi małą różnicę, miejscami schody - za kilka lat wyleją asfalt a może zainstalują ruchome schody. Mieliśmy nadzieję, że tłumy będą tylko do schroniska na Markowych Szczawinach... no cóż, przeliczyliśmy się. Dalej było jeszcze gorzej, ścieżka się zwężała, a podejście pod Przełęcz Brona to istny koszmar, tak się wydawało, ale jak się okazało pod Diablakiem było jeszcze gorzej. Więcej ludzi stało i sapało niż szło, płaczące dzieci, przeklinający tatusiowie w obowiązkowych sandałach i szarych skarpetach. Co najlepsze emeryci szli powolutku ale do przodu i to z uśmiechem na ustach. Chyba młode pokolenie nie zna powiedzenia - kto nie maszeruje ten ginie. 

Dalej już na gołoborzu, trzeba było wyprzedzać skacząc po głazach, w przeciwnym wypadku chyba jeszcze byś my tam szli. Zastanawiam się dlaczego osoby z nikłą kondycją, bez jakiegokolwiek doświadczenia i odpowiedniego sprzętu wybierają szlak, który jest jednak dość wymagający.


Na szczycie spędziliśmy tyle czasu ile było niezbędne i ruszyliśmy w dół. Ruch jakby trochę się zmniejszył, ponieważ zostawiliśmy większość za sobą i dlatego można było na Bronie zrobić przerwę. Na szczęście pogoda dopisała, widoki jak zawsze zachwycające, świeże powietrze, lekki wiatr. Dalej już bez przerw do samego parkingu, nawet do tłumu można sie przyzwyczaić.


Parking opuszczaliśmy zupełnie bez żalu choć Babia Góra to piękne i wyjątkowe miejsce ale w zimie kiedy jest prawie pusto, a spotkani ludzie to koneserzy gór.

Góra zaliczona, ale niebyła to przyjemna wycieczka. W górach szuka się czegoś innego niż tłumy, wrzaski, płacz dzieci i przekleństwa.


Ostatnia na liście została Lackowa (Beskid Niski), a tam czeka na nas spokój, cisza, zapach lasu, droga bez nawierzchni - sama przyjemność.

środa, 3 października 2018

Mocno "obiegana" Radziejowa




Radziejowa z Piwnicznej-Zdrój, to obok Turbacza, jedna z lepiej "obieganych" przez nas tras. Był taki czas, że bywaliśmy w tamtym regionie dość często i bieganie na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego stało się pewnego rodzaju tradycją, świecką rzecz jasna.

Start z centrum miasteczka szlakiem żółtym, początkowo asfaltem ulicą Partyzantów, następnie niestety po betonowych płytach parkingowych, z których układane są podjazdy do domów położonych dość wysoko w górach. W okolicach Nowego Sącza domy są budowane naprawdę wysoko ponad właściwą miejscowością i aby zapewnić mieszkańcom w miarę komfortowy dojazd stosowane są te nieszczęsne płyty. Bieganie, a nawet chodzenie po tych płytach jest dość nieciekawe, jakby nie postawić kroku, but zawsze wpadnie w otwór w płycie, nawet przy rozmiarze 47. Ostatnie domy znajdują się w odległości około dwóch kilometrów od centrum Piwnicznej i dopiero za nimi zaczyna się przyjemne bieganie.

Konfiguracja trasy jest dość zróżnicowana, nie ma na niej karkołomnych podbiegów, a co za tym idzie również zbiegów.

Dzień był dość gorący i dlatego przyjemniejsze były odcinki trasy ukryte w lesie, jest ich tam dość sporo, ale przeplatają się one z widokowymi górskimi łąkami. Pierwsze takie miejsce to polany pod Niemcową, ze słynną w tamtych okolicach, kapliczką. Kiedyś była dużo ładniejsza, taka nierówna, błękitna, ze starym okienkiem skrywającym figurkę. Tynk miała nierówny, popękany, można było na nim dostrzec ślady palców tynkarza, okienko powykrzywiane z odpadającym lakierem. Teraz ma równy tynk akrylowy, okno z plastiku, wszędzie kąty proste i ani odrobiny uroku i rustykalności swojej poprzedniczki. Stara zachęcała do zadumy, refleksji i przerwy w marszu, tą nową mija się jako kolejny charakterystyczny punkt trasy i tyle, żadnych emocji. To przykład jak ktoś chciał dobrze, a wyszło jak zwykle.



Dalej biegniemy przez las do polan na samej Niemcowej, które są piękne w lecie, jesienią i wiosną właściwie też, ale niesamowite i zjawiskowe w zimie. Całe pokryte nienaruszonym, skrzącym się śniegiem, z którego wystają małe drzewka i krzewy jakby ubrane w białe kombinezony. Czasem wyglądają jak małe kopczyki, pod innym kątem jak zwierzęta,  a chwilami jak białe skrzaty.

Dalej szlak skręca lekko w prawo, już ze znakami czerwonymi, w kierunku Wielkiego Rogacza. Pobiegliśmy dalej bez wielkich niespodzianek, tylko w jednym miejscu podbieg jest na tyle stromy i w dodatku po luźnych kamieniach, które niestety zmusiły nas do marszu. Kawałek dalej już na Wielkim Rogaczu spotkaliśmy pierwszych turystów, a jednego szczególnego zasługującego na szczególny szacunek. Był to człowiek poruszający się o jednej protezie nogi - czapki z głów przed taką determinacją. Wspinał się po błocie, kamieniach, korzeniach i nie czekał aż położą chodnik na sam szczyt.

Z Wielkiego Rogacza w prawo, lekko w dół na Przełęcz Żłobki a stamtąd już kilka minut ostrego podbiegu już na sam szczyt Radziejowej. Na Żłobkach ruch turystyczny był dość duży, a na szczycie piknikowało kilkanaście osób i jeden pies.
Instalacja z okazji 60-lecia PTTK


Stoi tam jedna z pierwszych wież widokowych w tej części gór, ale jest w tak złym stanie technicznym, że zarządca zdecydował się na odpiłowanie schodów by zapobiec wchodzeniu na przegniłą konstrukcję. 



Droga w dół to nagroda za trud włożony w wspinanie się na szczyt, choć nie zawsze w dół, oznacza faktycznie w dół, czasem trzeba kawałek pod górę chociaż biegniemy w dół. Na Rogaczu zostawiliśmy większość turystów i skręciliśmy w kierunku Piwnicznej. Na polanach na Niemcowej upał zaczął być już dokuczliwy, a woda powoli się kończyła. Na tej trasie nie ma gdzie uzupełnić jej zapasu, nie ma bowiem żadnego źródła ani nawet strumienia, chociaż żeby był brudny, a tabletki do uzdatniania zrobią resztę, ale nie ma nawet takiego. Biegnąc w dół zapotrzebowanie na płyny jest mniejsze, choć przy takim upale nie aż takie małe. Mimo to jakoś wystarczyło wody i dotarliśmy do miasteczka. Po wbiegnięciu do Piwnicznej pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu, a następnie do źródła które było po drodze. Woda jest tam lodowata - a ja stary i głupi wylałem ją sobie na głowę i kark, po czym chwilę przemieszczałem się w dziwnej pozycji dopóki mięśnie szyi nie puściły i wreszcie mogłem się wyprostować. Trasa zajęła nam 3 godziny i 8 minut (21km), co przy takiej temperaturze nie jest złym wynikiem, zwłaszcza dla mnie ponieważ nienawidzę upałów.

Teraz została nam jeszcze Babia Góra i Lackowa.