poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Z BUTA_ "Wielka Prehyba 2016, czyli górska lekcja pokory"




W ostatnią sobotę (23.04.2016) po raz pierwszy startowałam w imprezie pod nazwą Biegi w Szczawnicy - w tym roku to już IV edycja. Ogólnie rzecz ujmując to 4 biegi na różnych dystansach - Hardy Rolling - 6 km, Chyża Durbaszka - 20,2 km, Wielka Prehyba - 43,3 km oraz Niepokorny Mnich - 96,5  km. Postanowiłam zmierzyć się z trasą Wielkiej Prehyby - czekało mnie 43,3 km oraz przewyższenia + 1925 m/-1925 m. Piękna trasa wiodła ze Szczawnicy przez Dzwonkówkę, Prehybę, Radziejową, Wysoką (bez samego szczytu), Durbaszkę, Szafranówkę i powrót do Szczawnicy.
Sama imprez zorganizowana świetnie - oznakowanie trasy, punkty żywieniowe oraz organizacja biura zawodów, strefy start - meta bez najmniejszych zarzutów.

W piątek po przyjeździe do Szczawnicy byłam z jednej strony nastawiona bardzo pozytywnie, z drugiej strony pełna obaw.  
Wieczorkiem po raz kolejny sprawdzałam czy zapakowałam wszystko co potrzebne - woda w "bukłaku", żele energetyczne, żelki oraz ogromnie dla mnie ważny element - mała butelka z mocno słodką herbatą. Poza tym -  folia NRC, cieniutka kurtka, naładowany telefon - te 3 ostatnie rzeczy mogą się przydać w przypadku tzw. "wycofu", czyli rezygnacji z biegu. Rano Zbyszek dołożył jeszcze jego cudowny środek na mój brak energii, czyli malutką bułeczkę z bananem - tak na wszelki wypadek - życie pokazało, że dzięki temu elementowi wyposażenia dotarłam do mety :-). W tym samym czasie inny członek mojej ekipy odpoczywał na balkonie - co widać na zdjęciu poniżej - kibicowanie też jest męczące ;-).
Husky czy nie, gdy zimno i wilgotno kocyk się przyda :-)


Rano po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na start i już nie było czasu na nerwy i przemyślenia - czy to aby na pewno dobry pomysł.

Ostatnia fotka przed startem, wyściskanie Uzika, Zbyszka i czas było ruszyć na trasę.

Co do samego biegu to była dla mnie sroga lekcja pokory - był to mój najtrudniejszy i najdłuższy bieg w jakim starowałam do tej pory. I mimo, że ogólnie wiedziałam co mnie czeka na trasie to jednak między teorią, a praktyką jest wielka przepaść. W skrócie trasa bardzo wymagająca strome podbiegi oraz nie mniej wymagające zbiegi - w kilku miejscach po skałkach i solidnych korzeniach. Mniej  więcej na 12 -13 km poczułam niepokojący ból lewej pięty - zaczynał się tworzyć pęcherz, a w głowie myśl czy dam radę przebiec z nim jeszcze około 30 km??? Żeby nie było mu smutno za kilka kilometrów dołączył do niego pęcherz na prawej pięcie. W takich sytuacjach pojawia się złość na samego siebie - kilka małych błędów nakładających się na siebie może zniweczyć wszystkie plany. Jakie to błędy - skarpetki przynoszące szczęście (niestety wraz z ich powiększającym się "doświadczeniem" biegowym, zwiększa się ich zużycie), buty niestety wersja męska więc dość szeroka, dziwny patent zaciągania sznurówek zamiast sznurowania (zrezygnowałam z tego "udziwnienie" na podbiegu pod Radziejową - ale było już za późno) i największy mój błąd brak rozbiegania nowych butów.
Wszystko to wraz z niezmiernie wymagającą trasą spowodowało, że 10 km przed metą w rejonie Durbaszki byłam gotowa poddać się i zejść z trasy. Kto biega to wie o czym myślę - efekt odłączonego zasilania - szczerze powiedziawszy nie miałam siły sięgnąć na szelkę plecaka, gdzie miałam żel energetyczny. W tym stanie zbliżałam się do ostatniego na trasie punktu żywieniowego - wiedziałam, że aby ukończyć bieg muszę coś zjeść, ale z drugiej strony nie miałam na to ochoty  i wolałam usiąść oddać numer i skończyć tę męczarnię... jednak gdzieś z tyłu głowy kłębiła mi się myśl nie tego uczyła Cię mama - jak zaczynasz to kończ i choćby dla niej musisz ukończyć ten bieg. I wtedy przed oczami widzę "górę" pomarańczy i mam wrażenie, że właśnie o nich marzyłam. Wgryzam się w ćwiartkę, jakbym jadła ten owoc pierwszy raz w życiu - cukier i odświeżający smak stawia mnie lekko na nogi - biorę kubek z wodą i olśnienie przecież mam jeszcze kawałek bułki z bananem, który przygotował mi Zbyszek. Grzecznie zjadam i ruszam dalej - po chwili zmuszam się do zjedzenia żelu energetycznego i za jakieś 5 minut czuję, że chyba mi się jednak uda dotrzeć do mety.
Ostatnie metry deptakiem nad Grajcarkiem były jak droga przez mękę - nie było mowy o przyśpieszeniu przed metą choć zawsze tak robię. Zbyszek się ze mnie śmieje, że niby już nie mam siły, a finisz musi być  - jednak nie tym razem.



Jak oglądam takie zdjęcia jak te powyżej to tak się zastanawiam co o nas myślą sobie osoby, które stoją przy trasie ???

Na szczęście można było liczyć na doping Pana z mikrofonem oraz wielu miłych kibiców - brawa dla organizatorów, że każdego uczestnika bez względu na jakiej pozycji przybiegał witano tak samo entuzjastycznie.

A teraz porównanie biegacz przed i po biegu :-)

Kilka łyków napoju "bogów" czyli coli i uśmiech powraca :-)
Nigdy nie byłam tak zmęczona i szczęśliwa jak po tym biegu. Na szczęście do pensjonatu miałam tylko 3 minutki marszu więc szybko znalazłam się pod prysznicem - a moja kochana "ekipa techniczna" dostarczyła obiad do łóżka - dzięki, że jesteście ze mną i mnie wspieracie :-).





czwartek, 14 kwietnia 2016

Z BUTA_"Chwila prawdy już bliska..."


Jak zwykle bywa plany są ambitne, a z ich realizacją różnie bywa. I tak samo jest z naszymi planami treningowymi - plan był, aby cały cykl przygotowawczy przepracować metodą Skarżyńskiego - zaczęło się obiecująco - zapał był ale.... to praca, to próba zakupu domu na wsi, to choroba, kontuzje itp. itp. Nie ukrywam, że brakuje nam też wsparcia psychicznego naszej mamy i towarzysza wspólnych treningów - dzięki, któremu zaczęliśmy biegać. Niestety naszej mamy już z nami nie ma, a Uzi musi oszczędzać swoje stawy - i jeżeli z nami czasem biega to zaledwie 2 czy 3 km i to bardzo pomału.

Ach ta starość i przemijanie....



Stało się już jasne, że do nowego sezonu przystąpimy bardzo kiepsko przygotowani. Tak prawdę mówiąc to jestem bardzo ciekawa jak to jest u innych biegaczy amatorów, którzy godzą treningi z pracą zawodową, rodziną, przyjaciółmi i innymi elementami normalnego życia - czy udaje się im wykonać plany treningowe przynajmniej w 90%????? Może to my  mamy jakiegoś pecha lub złą organizację życia ;-).
Fakt jest taki, że już za 10 dni ja startuje w "Wielkiej Prehybie" (42 km po górach), a za 32 dni Zbyszek debiutuje w Cracovia Maratonie w trakcie, którego to ja mam być jego "pacemakerem" - w końcu mogę się odwdzięczyć za tyle biegów, na których podkręcał moje tempo - tylko różnica jest taka, że ja mam go stopować z tempem :-). Życie pokaże czy 3 tygodnie przerwy między maratonami będzie wystarczające.

Jak na razie nie poddajemy się i trenujemy ostro czasem jest przyjemnie, jak w poprzednią niedzielę na "długim wybieganiu" do Ojcowa (36 km) - świeci słonko, jest cieplutko, a pod nogami suchy asfalt.



Ale są też takie dni, w które trzeba bardzo dobitnie powtarzać sobie zasadę - "nie ma złej pogody, jest tylko źle ubrany biegacz" :-). Poniżej efekty takiego biegania.




Bez względu na stopień przygotowania nie mamy zamiaru się poddać bez walki.
Trzymajcie mocno kciuki, żeby się nam udało :-).