czwartek, 1 października 2015

Z PSEM PRZEZ ŻYCIE - "Jeśli dogtrekking to tylko w Zdyni w Beskidzie Niskim "




      Wrześniowe wakacje mają swój niepowtarzalny urok - wyjeżdżasz z Krakowa w upalne lato - w górach wita Cię piękna zieleń, a po dwóch tygodniach żegna Cię feeria barw. Drzewa przybrały barwy od żółci, przez lekki pomarańcz, aż po głęboką czerwień - niczym korale, które kupiłam sobie w schronisku na Magurze Małastowskiej.

            Zdecydowanie niższe temperatury skłoniły nas do ruszenia w Beskid Niski - wybór mógł być tylko jeden. To cudowne miejsce szczególnie, jeżeli ktoś lubi samotne wędrówki z psem po prawie całkowicie pustych szlakach (bez zakazów wstępu z czworonogiem).
          

        Po kilku dniach w czasie, których organizowaliśmy Uziemu krótkie wycieczki, aby złapał trochę kondycji (niestety bardzo upalne lato sprawiło, że jego aktywność musiała być ograniczona prawie do niezbędnego minimum - zero biegania czy chodzenia po górach) - przyszedł czas na prawdziwą "wyprawę" dogtrekkingową.






TRASA: Zdynia - Popowe Wierchy - Jasionka - Wołowiec (takie było założenie) - i z powrotem. (W sumie miało być około 20 km - wyszło 17,59 km).


Start -  Zdynia tutaj mieliśmy swoją "bazę" w ośrodku u cudownej p. Zosi Szarawary, która wraz z p. Sabiną dbały o to aby dwa "glonojady" nie umarły z głodu. Specjalnie tylko dla naszej dwójki gotowały przepyszne obiadki wegetariańskie - ruskie pierogi, naleśniki z białym serem i borówkami i cała reszta palce lizać. A nasz Uzi mógł liczyć na wołowinę gotowaną na piecu :-).

    



  Wracając do wycieczki - ze Zdyni ruszyliśmy czerwonym szlakiem (Główny Beskidzki Szlak) w kierunku Popowych Wierchów i dalej w stronę Jasionki. Plan był taki, aby dojść aż do Wołowca. Jednak z planami już tak jest, że mijają się z rzeczywistością. Do Jasionki wyprawa przebiegała bez zakłóceń - Uzi był w świetnej formie i miejscami musieliśmy go powstrzymywać bo chciał zamienić dogtrekking w canicross :-). Na przepięknych łąkach zrobiliśmy krótki postój - pojenie Uzisia oraz tzw. "chwilka dla fotoreportera". Sarny pokazały nam jak powinno się biegać po górach :-).


Niespodzianka czekała nas po minięciu pięknej kapliczki i przekroczeniu asfaltu w Jasionce. Najpierw ledwo uniknęliśmy przygniecenia upadającym drzewem (tak na około 70 letnim) - drzewo przeleciało około 4 metry od nas. To takie małe ćwiczenie refleksu ;-). Potem musieliśmy brnąć w błocie prawie po kolana i unikać rozjechania przez maszyny pracujące przy wycince. Gdy wyszliśmy na "suchy" i bezpieczny ląd mogliśmy nareszcie cieszyć się marszem. Nasza radość nie trwała jednak zbyt długo - nagle piękna górska ścieżka zamieniła się w prawdziwą "autostradę" - tak, tak teraz góry się "ulepsza" budując drogi tak szerokie, że chciałabym aby takie były moje osiedlowe uliczki. To jeszcze tzw. "pikuś", ale wysypywanie ich tłuczniem drogowym to już lekka przesada. Nie wiem po co takie "ulepszenia" bo raczej nie dla turystów - im więcej naukowcy mówią o katastrofalnym stężeniu CO2, o negatywnym wpływie fragmentaryzacji krajobrazu, zakłóconych szlakach migracyjnych, tym częściej w Polsce podejmuje się działania powodujące pogorszenie się tego stanu. Miałam nadzieję, że choć Beskid Niski uniknie losu Gorców ze szczytem Lubania na czele to jednak i tu mamy do czynienia z decyzjami delikatnie mówiąc chybionymi ;-(.

Podłoże po jakim musieliśmy się poruszać wpłynęło na decyzję o wycofaniu się jakieś 2 km od Wołowca. Nam w grubych butach górskich nic się nie działo, ale baliśmy się o opuszki w łapkach Uziego. Widać było, że marsz nie sprawiał mu już takiej frajdy jak wcześniej. Za wszelką cenę próbował iść tak aby unikać ostrych kamieni. Tutaj mała dygresja dla osób zaczynających swoją przygodę z dogtrekkingiem. Zawsze należy obserwować zachowanie swojego psiego towarzysza i w odpowiedni sposób reagować na każdą zmianę. Czasem trzeba diametralnie zmienić swoje plany, schować do kieszeni ambicje, gdy pojawi się zmęczenie lub trasa nas czymś zaskoczy.

            Wracając zaczęliśmy się zastanawiać jak ominąć teren  wycinki - drugi raz może się nam już  nie udać ;-). Wybór padł na szeroką drogę (w pewnym momencie na szczęście kamienie się kończyły), którą mieliśmy nadzieję dojść do asfaltu w Jasionce. Po przejściu około 1,5 km i jednak skorygowaniu wskazań GPS z mapą - wersja papierowa - uznaliśmy, że to nie jest dobry pomysł. Woleliśmy zaryzykować przyjęcie na główkę drzewa niż nadłożenie i to asfaltem ponad 10 km. Wniosek - nigdy nie wierzcie elektronice ;-).

        Spadające drzewa udało się ominąć pobliskimi łąkami i znów byliśmy w uroczej Jasionce. Tym razem zrobiliśmy dłuższy postój: gotowanie herbatki, kanapki i mała przekąska dla Uziego. Dłuższy postój był szczególnie ważny dla czterołapa, który jakby na to nie patrzeć w lipcu skończył 12 lat. Gdy wszyscy byliśmy najedzeni i napojeni ruszyliśmy spokojnie w drogę powrotną. Tutaj można było już lecieć na tzw. "autopilocie". Uzi nigdy nie zgubi szlaku - wystarczy, że raz przejdzie jakąś trasę i zapamięta ją ze szczegółami. My czasem mamy wątpliwości, gdzie skręcić - on się nigdy nie myli. Jego "wewnętrzny GPS" jest bardzo przydatny szczególnie w terenie, gdzie zdarza się jak, to napisali Grzesik i in. w Przewodniku "Beskid Niski. Od Komańczy do Wysowej" tzw. "obłąkańcze znakowanie szlaku". Nie, żebym narzekała to jest właśnie jeden z wielu uroków tego terenu - nic nie dostajesz na przysłowiowym talerzu. Poza znakomitym obiadem, który czekał na nas w Zdyni- p. Sabinka przygotowała pyszną zupkę pomidorową z domowymi kluseczkami oraz specjalnie dla nas ulepiła pierogi z borówkami - mniam mniam.

            Mimo kilku przygód i konieczności zmiany planów wyprawa była bardzo udana.

Szlaki są tu może kiepsko oznakowane, mało jest tu schronisk, trasy puste i łatwiej tu spotkać niedźwiedzia czy wilka niż turystę, ale za to właśnie kocham Beskid Niski.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz